Aparajita "Ryża" Rabanhi, Niepokonana. |
Cudowny Podarek.
Przyjaciółka Bóstw.
Strącona z Olimpu.
Przyjaciółka Bóstw.
Strącona z Olimpu.
O uosobieniu słów parę...
Wolna od rasowych uprzedzeń, zażarcie broniąca się przed wszelakiej maści zmianami. Pała do nich nienawiścią tak wielce zaawansowaną, że aż czasami przerastającą dotychczasowe wyobrażenia zawiści. Pierwotnie powita z zamiłowaniem do ognia, nie cierpi być mokra ani na dłużej fizycznie łapać wodą jakiegokolwiek kontaktu. W związku z tym stara się unikać różnorakich zbiorników takich jak sadzawki czy strumyki i trzyma się bliżej zieleni. Żywi niesamowity respekt dla wszystkiego, co czyste i święte, stworzone przez patronów przyrody. Nie brzydzi się jednak grzechem, ani rozpustą. Istota niebywale zmienna. Z reguły płocha, zdolna bać się łopoczących motylich skrzydełek, może przeistoczyć się w pragnącą ściągać skalpy dzikuskę. Wie, że świat zdominowany przez przepych nie jest przychylny dla tych, co używają innego pudru. Opływająca uległością wobec prostej płci. Stara się, aby wszystko wokół niej emanowało jak najlepszą energią, w żyłach, pod opoką piersi serce tłoczy burzliwą krew, charakterystyczną dla boskich tworów. Nawet najbardziej przytłaczające upokorzenie nie jest w stanie złamać siły ducha tej bestii. Sporadycznie wręcz stosuje się do zasady „wet za wet”. W chwili strachu staje się nieobliczalna i trudno nad nią zapanować. Boleje nad cierpieniem boskiego dzieła. Ciepło oscylujące na łamach ulotnej osobowości. Nie igraj z ogniem jej ducha, bo możesz się sparzyć. U schyłku swego istnienia jako obumarła, z gałęzi opadła ptaszyna, bez cienia żalu nad sobą odpłynie w niebyt.
O aparycji...
Bogowie obdarzyli ją hojnie w swej łaskawości, jeśliby tak przyjrzeć się z goła całej płomiennej postaci. Niczym Nike pełna zwierzęcej finezji, często mylona z drapieżcami. Wykuta umiejętnie dłutem samego Hefajstosa, wdziękami ujmująca. Ruchy ciała rodzą się w płynności, do szczętu przesączone subtelną nonszalancją. Idąc, zdaje się nie dotykać ziemi. Średniego wzrostu stworzenie, ogierom jak dęby mocnym i rosłym do chrap sięgające zaledwie. Złudnie krucha, dająca pozory bezradności. Złocista powłoka współgra brutalnie z helladzkimi, ostrymi rysami, zasnutymi zwykle kaskadą jasnych pukli pełznących po pysku niczym węże, oddających po części doskonale jej hulaszczy charakter. Chyże jak chart oczy patrzą na świat z nabytą przez lata nostalgią, siłą miażdżącą głupców która bezlitośnie okiełznała. Pożerają każdego kto odważy się weń spojrzeć niecodziennym magnetyzmem. Nie pozwalają obrócić głowy przeciętnemu stworowi. Niezdrowy rozsądek tli się ledwie zauważalnie gdzieś na dnie czarnych drobinek jej wąskich źrenic, obleczonych zwodniczo w heban tęczówek. Z nich wyczytasz najwięcej. Sarnie spojrzenie wyziera zawsze podstępnie, jakoby mglista łuna spod na połę zwartych powiek. Skryte za bujną otoczką czarnych jak smoła, cholernie długich rzęs taksuje Cię w poszukiwaniu utraconego sedna. Zagubionego dawno sensu istnienia gdzieś na życiowej drodze. Zawsze uśmiechnięta w ten trącący grzeczną sugestią, dobrotliwy grymas nigdy nie powie, gdzie ją bodło, za to oszczędzi głosu i ośmieli się milczeć.
Dysponuje niesamowitą krzepkością, przy czym zdolna jest w locie pokonać niesamowite dystanse. Podniebne akrobacje nie stanowią dlań żadnej przeszkody.
Przeminęło z wiatrem...
Zrodzona z ognia parę tysięcy lat temu, miała być podarkiem dla pięknej małżonki utalentowanego kowala. Afrodyta wzgardziła jednak początkowo unikatowym prezentem, zrażona jego żarliwością. Skrzydlata klacz bowiem miała własne narowy, a tym samym nijak nie nadawała się, aby poderwać boski rydwan. Wiele wody upłynęło w Styksie i wiele razy Ziemia okrążyła Słońce, nim między Ognistą, a patronką piękna nawiązała się nić porozumienia. Gdy wreszcie tak się stało, wspaniałe stworzenie zostało złudnie okiełznane. W rzeczywistości pozwoliło się dosiąść i wiernie trwało przy swej pani przez wiele stuleci. Nie spodobało się to jednak żonie Gromowładnego, Herze, która dręczyła pomniejsze miłości swego rozwiązłego męża. Poprosiła więc władcę podziemia, okrutnego Hadesa, aby stworzył potwora zdolnego pojmać rączą klacz.
Potwór ten, nazwany Mojmirem, przez kolejne lata snuł się za ulubienicą Bogów niczym cień i niczym prześladował podgryzając pęciny. Wreszcie, używając zgrabnego podstępu zepchnął ją nikczemnie w otchłań czeluści podziemnych, gdzie miała pozostać do końca swych dni strzeżona przez trójgłowego psa. Długo cisnęła się z Cerberem w ciasnej klitce, drżąc ze strachu przed wielkim psiskiem. Niespodziewanie Charon, znużony już do szczętu samodzielnym czuwaniem nad równowagą między żywymi, a życia nie posiadającymi zlitował się nad płochą samicą. Wziął ją pod własne skrzydła, nadając ulotną formę udręczonej duszy. Stała się boskim posłańcem i wiodło jej się w miarę przyzwoitości dobrze. Teraz strzeże porządku na równi z bogiem śmierci, nierzadko naginając własne możliwości. Lubi obracać się między śmiertelnymi w słabej powłoce. Chełpi się co prawda darem nieśmiertelności, lecz posiada pewną piętę achillesową - mianowicie w chwili, w której ogień pożera jej ciało ugasi się ją w całości, wielce prawdopodobne, że zostanie zniszczona. Biada temu, kto igra ze śmiercią. Na wieki będzie przeklęty ten, kto zabije przyjaciółkę Podziemia. Czuje się więc względnie bezpieczna pośród śmiertelników. Ostatnimi czasy jednak łupie ją w wątrobę dziwne przeświadczenie, że Mojmir podąża nieustępliwie jej śladem. Nie wie jedynie, jaki miałby w tym cel. Stara się mimo wszystko pałać pozytywizmem.
(Ciebie tak ciągle ostatnio nie było, więc nawet nie wiedziałem czy mi się opłaca coś pisać! xd No byłoby spoko gdybyś zaczęła jak to nie problem. C:)
ReplyDeleteCo też u licha zagnało go w te śmierdzące padliną, zatęchłe bagniska tego karosz nie wiedział i pewnie też długo się nie dowie. Z naprostowanymi do góry jak struna skrzydłami brodził w ciapkowatej, lepiącej się do kopyt i nóg mazi, napastowany co chwila irytująco przez całe armie wielkich jak helikoptery komarów bzyczących mu przy każdym członku ciała. Na darmo świstał splątanymi kudłami ogona i prychał w bezsilnej furii. Nic, ale to nic nie potrafiło przerwać tej zwartej, krwiożerczej napaści na jego osobę. Idąc tak radarował tylko pokrytymi futrem uszami po całej okolicy, nasłuchując ewentualnych niebezpieczeństw czających się za kurtyną gęstych, zielonych oparów. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że takie miejsca jak to potrafią kryć w sobie rzeczy znacznie straszniejsze od owadów. Choćby jakieś bagienne trolle? Skoro podobne monstrum czaiło się w głębi pieczary, to dlaczego coś podobnego nie miałoby zaraz wyskoczyć mu na grzbiet z błota? Obchód jednak trzeba było zrobić bez względu na warunki, a tego miejsca jak dotąd unikał w obawie przed zawilgoceniem lotek. Nagle omal nie robiąc sobie szubienicy ze zwisającego, porośniętego glutowatym nalotem pnącza zaklął gniewnie i zatrzymał się, szarpiąc energicznie łbem na boki. Uwalniając się wreszcie, miał przy tej okazji dużo czasu, aby zmrużyć oczy i przedrzeć wzrokiem zieloną mgłę bagniska. Rechot żab i bulgot brei nie był w stanie zagłuszyć radosnych pląsów dochodzących zza sterty ogromnych paproci okupowanych przez różnokolorowe ważki. Czarnopióry uciszył się i nasłuchiwał. Nie, na pewno jakaś monstrualna, mięsożerna poczwara nie wydawałaby takich dźwięków. Ryzyk - fizyk, spróbował. Zadarł łeb i zarżał.
ReplyDeleteDostrzegając roześmiany pysk klaczy, uśmiechnął się do niej trochę tak, jakby został przyłapany na jakimś bardzo niecnym uczynku. Nie wypadało przecież, żeby Płeć Piękna oglądało go tak upaćkanego, pogryzionego niemiłosiernie przez owady, z kawałkami maziowatego pnącza wokół szyi i na dodatek z całą mało urodziwą, bagienną florą i fauną zaplątaną w zmierzwione kudły. Co się jednak stało to się nie odstanie, a szkoda. Postarał się więc nadrobić trochę dumną, naprężoną pozą. - Ktoś musiał wreszcie przejrzeć dokładnie te moczary, a kto się lepiej do takiej misji nadaje jak nie Dowódca Zwiadu? - napuszył ładnie ogromne, wzniesione na pałąk do góry skrzydła i zafurkotał nimi lekko, aż drobinki sadzy posypały się mu na grzbiet. Starając się nie zassać nóg w bulgoczącą breję minął paprocie i wylazł wreszcie na stały grunt porośnięty przyjemną, krótką trawką. - Trochę płytko jak na kąpiel, nie sądzisz? - skomentował mokrą sylwetkę Ryżej wycierając ubazgrany mułem łeb o ostrą korę drzewa. - Co tu robisz?
ReplyDelete- O naprawdę? W takim razie ja muszę być wcieleniem samego Adonisa, bo takiego stroju jaki mam teraz na sobie to ze świecą po Uniwersum szukać. - parsknął rozbawiony słowami klaczy, ale zaraz uśmiechnął się do niej i otrzepując resztkę błota z krańca nosa odezwał się ponownie. - Więc mówisz, że ta sadzawka ma właściwości lecznicze? - pozwolił sobie zniżyć na chwilę głowę, aby głębokim pociągnięciem rozdymanych chrap zaciągnąć się ziemistym zapachem wody. Trzeba było powiedzieć, że pachniała niezwykle przyjemnie. Ciut kwiatowo. Jak lilie. - Myślisz, że pomoże mi dogoić moją ranę na nodze? - podniósł jedną czarną, zakrytą za grzywką perełkę oka na Ryżą i zaczekał na odpowiedź. - Ten swędzący, gruby strup doprowadza mnie już do szału.
ReplyDeleteStała na skraju lasu i obserwowała otoczenie. Jeszcze świt nie zdążył oblać nieba, a Ona była już na nogach. Rżała od czasu do czasu pod chrapą. Cielsko miała rozluźnione, widocznie nie czując żadnego zagrożenia. Nagle usłyszała dźwięk łamanej gałązki, więc poderwała łeb i spięła mięśnie. Wielkie, złote ślepia zaczęły taksować przestrzeń za zadnią częścią Red. Gdy dojrzała Ryżą od razu się uspokoiła. Uśmiechnęła się do Klaczy i kiwnęła Jej łbem, a dymna grzywa zafalowała na lekkim wietrze - dzień dobry. Widzę, że i Ty masz problemy ze snem? - zagadała do Ognistej.
ReplyDeleteWysłuchując w skupieniu odpowiedzi Ryżej, na chwilę czarne wargi ogiera przybrały trochę nieoczekiwany, niepewny grymas. Rzadko zdarzało się mu mieć jakieś większe obiekcje w wypróbowywaniu nowych rzeczy i doznań, ale woda i to na nieszczęśliwy wypadek połączona z magią, nie wróżyła mu z góry nic dobrego. Nie miał jednak zamiaru wyjść przed klaczą na boidudka, choć miał ku temu niezłe powody. Ochlapany przypadkiem nie miał ochoty znów do następnego nowiu sypiać na ziemi, a nie w swojej górzystej "twierdzy". - Raz kozie śmierć. - parsknął pod nosem, jeszcze chwilę przesuwając wzrokiem po lustrzanej tafli płytkiej wody. Trochę jakby dla pewności rzucił ostatecznie okiem na Ogniopiórą i ostrożnie wyciągnął nogę w stronę sadzawki, maczając pęcinę. Zniżył łeb, w zniecierpliwieniu oczekując jakiejkolwiek reakcji. - Chyba faktycznie coś jakby mniej swędzi. - przyznał po paru sekundach, nie odwracając wzroku od rany. Może był to tylko chory, złudny wymysł jego wyobraźni, ale zdawało mu się, że zadra na prawdę się goi. Kontakt z wodą był jednak dla Kruka zbyt frustrującym doznaniem na dłuższą metę, więc nie czekając końca odsunął kopyto. Otrzepał się z odrazą. - Chodźmy już. To podmokłe towarzystwo zaczyna działać mi już na nerwy. - skierował słowa do Ryżej, uśmiechnął się krzywo i odetchnął. - Może pójdziemy gdzieś do lasu? Widziałem tam ładne skupisko różowego kwiecia koniczyny.
ReplyDelete