Pierwszy dzień lata zapowiadał się tak samo upalnie jak i
poprzedni.
Dostając wytyczne Czarnopióry nie chciał już dłużej
zwlekać ze swoim zadaniem, które miało polegać na rozeznaniu się w dalszej
części jaskiń tworzących sobą ogromny kompleks.
Z samego rana wyruszył więc w odpowiednim kierunku, po
niespełna godzinie marszu docierając do celu. Przypominając sobie dokładnie
wszystkie zebrane informacje dotyczące wyglądu wejścia, które zawierało
nieprzebadane korytarze spokojnym krokiem podążył wzdłuż skalnych łuków
przystając raz po raz, aby z zadumą prześledzić każdą jamę.
Po niedługim czasie udało się mu w końcu dorwać pasujący
do opisu właz. Był naprawdę imponujących rozmiarów. Ponad trzydzieści metrów
litej, ostrej jak brzytwa skały ziało czarną gardzielą jaskini, do której ogier
miał za chwilę wejść. Nie sposób było jednak zagłębić się w mrok nie posiadając
przy sobie czegoś, co ułatwiłoby powrót bez mrocznej wizji zagubienia się. Na
całe szczęście Kruk był przygotowany. Opłaciło się wieloletnie życie
osamotnionego „trapera”, które pozwoliło ogierowi wykształcić w sobie grubą
żyłę przetrwania w każdych warunkach. Między jego wargami tkwił bowiem gruby
pęk najintensywniej pachnącej rośliny jaką udało mu się poznać dzięki
opowieściom Vvindy – owego smrodliwego
obrzydlistwa zza rzeki, którego nazwy nawet nie znał. Ważnym było jednak to, że
fetor ten potrafił ciągnąć się dziesiątkami metrów, a ustępował dopiero po
całkowitym uschnięciu rośliny. Strach było pomyśleć jak bardzo karałoby to
nozdrza gdyby przegniło. Starając się
nie zwracać uwagi na mdłości jakie trzymały go od czasu zerwania owych ziółek,
pegaz odetchnął głęboko i ruszył na spotkanie z mrokiem.
Przez kilkanaście kroków w głąb pieczary było jeszcze na
tyle widno, że nie potrzeba było wielkiego wysiłku, by rozróżnić wzrokiem jeden
jej bok od drugiego. Swoją drogą wysoki strop pokryty wielkimi naciekami o
fantastycznych kształtach oraz błyszczące minerałami ściany dawały przyjemne
wrażenie, że trafiło się do jakiegoś nieprzeciętnie bogatego pałacu.
Ogier stał przez dłuższą chwilę w samym środku tego
zachwycającego przepychu różnobarwnych odcieni przez moment zapominając o
ciemnej, niezbyt szerokiej szczelinie na końcu jamy, której zimna zawartość
była celem jego wizyty. Nic więc dziwnego, że czar i urok jaki otaczał
Lafandilla prysł jak mydlana bańka, gdy wzrok spoczął na ziejącym ciemnością
wejściu. Nie ociągał się jednak zbyt długo. Pozostawiając na samym progu
wyrwiska parę zgniecionych kopytem listków śmierdzącego zielska ruszył śmiało
na spotkanie z nieznanym.
*
Wąski, ciasny korytarz zdawał się ciągnąć w
nieskończoność. Krok za krokiem kamienisty strop obniżał się coraz to bardziej,
uniemożliwiając już po chwili podróż w pozycji wyprostowanej. Czarnopióry chyląc
łeb i garbiąc mocno smolisty grzbiet ze skrzydłami maksymalnie przyciśniętymi
do boków parł jednak wytrwale w mrok, nie potrafiąc dostrzec już czubka
własnego nosa. Licząc w myślach przystawał na moment dokładnie co pięćdziesiąt
kroków, aby upuścić z pyska kolejnych kilka liści i dla polepszenia ich
działalności intensywnie zdeptać je twardą podeszwą kopyta.
Nie potrafił określić przed samym sobą ile już minut lub
godzin wałęsa się tak mozolnie i powoli po pochyłej, wilgotnej nawierzchni
prowadzącej nieustannie w dół. Mrok stał się dla niego tak przytłaczający, że
Lafandill nie jeden raz musiał staczać bitwę z własnym mózgiem, który krzyczał
mu błagalnie pod czaszką o powrót. Nie mógł jednak zawieść. Było to
niedopuszczalne.
Po parudziesięciu krokach ogierowi zaczęło zdawać się, że
się dusi. Usilnie łapiąc śmierdzące zgnilizną powietrze nie zdawał sobie nawet
sprawy z tego, że ciemność doprowadziła go do szerokiej skalnej niszy. Było to
nawet zbyt delikatne określenie ogromu tej prawdziwej jaskiniowej sali, jednak
zupełnie ślepy teraz Kruk nie mógł wiedzieć o tym gdzie trafił.
Jeszcze parę kroków w przód, jeszcze kilka oddechów i…co
to?
Twarde kopyto z głośnym pluskiem nastąpiło na kałużę.
Nie, nie, chwila! To nie kałuża!
Jedna noga, druga. Coraz głębiej…
Jezioro!
Wielkie zdumienie ogarnęło karosza, gdy tylko zdał sobie
sprawę, że przypadkowo natrafił na jeden z najrzadszych cudów matki natury. Stał oto bowiem z
kończynami po same kolana zanurzonymi w lodowato zimnej wodzie podziemnego
jeziora. Dla pewności jeszcze zaczął przechadzać się parę metrów w prawo, a
potem w lewo z nastawionymi czujnie uszami eksploatując ogromne rozmiary nowo
odkrytego jaskiniowego akwenu.
Szybko zbierał w głowie każde najdrobniejsze informacje dotyczące
tego miejsca i właśnie wtedy, gdy jego umysł pochłonięty był badaniami, coś z
przerażającym niskim chrzęstem czmychnęło tuż za jego zadem. Tylko refleks
pozwolił Lafandillowi w porę zerwać łeb do obrotu, lecz szybko pożałował tej
reakcji – pałające białym blaskiem okręgi oczu, pod którymi rozciągał się w
demonicznym uśmiechu garnitur długich, ostrych jak brzytwa zębów w ułamku
sekundy przepadły bez śladu, kryjąc się za jakimś głazem lub w kolejnym z
licznych rozdroży tej ogromnej jaskini.
Nie było na co czekać.
Szukanie, a tym bardziej otwarta konfrontacja ze
stworzeniem była z góry skazana na klęskę. Mrok nie pozwalał karemu nawet na
dokładne określenie swojego położenia, a życie było mu jeszcze miłe.
Upuszczając do wody niewielki pęczek pozostałego ziela zawrócił się,
rozszerzając mocno czułe chrapy. Jak najszybciej starając się w ten sposób
wyczuć drogę powrotną, potykał się co chwila o wystające kamienie i niewielkie
skalne pęknięcia rzucając nieme przekleństwa. Nie sposób było pomknąć w tych
egipskich ciemnościach galopem, ale szybki, wzmocniony adrenaliną marsz
wystarczył w zupełności do tego żeby ogier w krótkim czasie znalazł się w
połowie drogi do wyjścia, odprowadzany przyprawiającym o dreszcze dźwiękiem
wydawanym przez monstrum.
Wreszcie nastało światło.
---/-/-/---
Kolejny dzień zapowiadał się pod ciężką aurą wielkiego
znaku zapytania. Z jednej strony trzeba było dokończyć śledztwo w sprawie
potwora, a z drugiej już sama myśl o powrocie w zawilgotniałe ciemności powodowała
u skrzydlatego napad palpitacji. Cały poranek i popołudnie spłynął mu na
głębokim rozważaniu i poszukiwaniu sposobu, dzięki któremu mógłby zagłębić się
ponownie w plątaninę mrocznych korytarzy, nie pogubić się i jeszcze nie dać się
żywcem pożreć przez tajemniczą kreaturę grasującą w podziemiach.
Skonsternowany pegaz włóczył się więc samotnie całymi
godzinami po kwiecistym Lothlin w tą i z powrotem mając nadzieję, że cudowne
zapachy, przepych kolorów i głucha cisza pomogą mu w ułożeniu dobrego planu,
który już na początku nie zakończyłby się fiaskiem. Gdy już karoszowi wydawało
się, że wymyślił coś naprawdę praktycznego wtem przekorny los kazał mu uświadomić
sobie ilość wad i niedociągnięć tak, że
nawet nie warto było nawet próbować wcielić ich w życie.
Tuż pod wieczór, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi
znużony i zniechęcony brakiem wyników Lafandill zawrócił kroki na Polanę chcąc
choć na chwilę zapomnieć o swoich troskach przy wesołej gromadzie innych koni.
I to jak się później okazało było bardzo trafnym wyborem.
Wraz z pierwszą gwiazdą na niebie na łąkę powróciło stado
ze zwycięskiej wyprawy po Kwiat Paproci. Atmosfera była całkiem miła co już
spowodowało, że Czarnopióry nabrał kolejnego, świeżego łyka wiary w siebie i w
swoje możliwości, a to nie był jeszcze koniec pomyślnych obrotów sprawy.
Po kilku godzinach beztroskich rozmów przy ognisku
nadszedł czas na podjęcie kolejnej próby w okolicy pieczar. Kruk postanowił
bowiem w międzyczasie, że tej właśnie nocy pod swoją ptasią postacią zaczai się
w pobliżu skalistego wejścia i dzięki solidnemu blaskowi księżyca w pełni
będzie w stanie określić wielkość i sam wygląd potwora, który prawdopodobnie
wylezie ze swego leża na żer.
Przed odejściem dzieląc się jeszcze swoim planem ze
zgromadzonymi braćmi i siostrami nie przypuszczał nawet, że pomocna Red
przygotowała dla niego tak praktyczną niespodziankę. Ogier dostał od niej w
prezencie niesamowity rodzaj amuletu, który za pomocą odpowiedniego zaklęcia
miał rozpraszać ciemności.
Dziękując gorąco
za okazaną przychylność oraz zostawiając Vvindy powierzone mu pod opiekę pisklę
wyruszył na spotkanie z przygodą.
*
Droga do jaskiń tym razem wydawała się kruczemu znacznie
krótsza i weselsza niż poprzednio, zapewne z powodu owego magicznego wisiorka,
który tkwił mu na szyi pod gąszczem czarnej grzywy. Nie jeden raz w ciągu
wędrówki ogier zapalał go i gasił na przemian odpowiednimi słowami, ciesząc się
myślą o odrobinie jasności jakiej mógł zaznać dzięki niemu we wnętrzu tych
mrożących krew w żyłach korytarzy, gdy za kilka dni postanowi znów je
spenetrować.
Docierając na miejsce Lafandill wedle swojego planu
stanął w objęciach wirującego popiołu i piór, po chwili wzbijając się szybko w powietrze
pod postacią wielkiego kruka. Jak ponury sęp usadowił ostre szpony na jednym z
wysokich głazów leżących nieopodal wejścia do pieczary i napuszając ciało
niczym kwoka na grzędzie wbił smoliste perełki oczu w cel czekając pojawienia
się jaskiniowego rezydenta.
Mijały godziny. Blady świt zaczął niepewnie rysować się
niebieskożółtą łuną na dalekiej linii horyzontu, a potwora jak nie było tak nie
ma. Zniecierpliwione ptaszysko energicznie otrząsnęło z lotek wilgoć
osiadającej na nich porannej rosy i zeskakując zręcznie z zajmowanego dotąd
kamienia tuż przed ziemią przybrało swoją kopytną postać. Karosz dobrze
wiedział, że za kilka minut świat rozjaśnią silne promienie słońca, a czekać
nie było już na co.
„- A więc żywisz się w środku, tak?” – myślał usilnie
podążając powoli przed samo wejście jamy.
Nie miał wielkiego wyboru. Skoro tajemniczy zwierz nie
wyściubia nosa ze swojego leża dalsza obserwacja przyniosłaby tyle samo
korzyści co dotychczas. Biorąc głęboki wdech rzucił ostatnie spojrzenie na
jaśniejący krajobraz za sobą i cichymi słowami aktywując amulet zagłębił się w
zimną gardziel groty.
Całe szczęście smrodliwa roślinka niemal wcale nie
straciła na intensywności, więc skrzydlaty tylko dla pewności co jakiś czas
zapalał i gasił ofiarowany wisior, aby rozeznać się w ciasnym, niewygodnym do
spaceru korytarzu. Dzięki tej odrobinie światła mógł też dokładnie zapamiętać
wszystkie boczne wejścia do innych części jaskiń, które niestety były zbyt niskie
lub za wąskie na to, by pomieścić konia. Krok za krokiem szedł przygarbiony za
aromatycznym szlakiem, który miał zaprowadzić go znów do podziemnego basenu.
Pomimo lekkiego blasku swojej lampki, którą mógł użyć w
każdej chwili ogier przez całą swoją trasę doznawał nieprzyjemnego wrażenia
jakby był śledzony przez parę tych upiornych, błyskających ślepi z którymi
spotkał się poprzedniego dnia. Umysł długo płatał mu najróżniejsze figle, ale
wreszcie po długim marszu pegazie nogi znów natrafiły na lodowatą toń wody.
Utrzymując niemal całkowitą ciszę Lafandill zniżył łeb i szepcząc zaklęcie
wprawił amulet w działanie. Wisior w oka mgnieniu jak słońce rozświetlił
najbliższą okolicę.
To co ukazało się oczom Czarnopiórego nie mogło równać
się z żadną wspaniałością świata zewnętrznego. Ogromne, różnobarwne kryształy
zdobiły nie tylko ściany i sklepienie tej przerażająco wielkiej jaskini, ale
także i dno czystego jak łza jeziora, w którego toni przemieszczały się
chaotycznie ławice dziwacznych ryb głębinowych. Co ciekawe większość z nich nie
miała nawet oczu, za to rozmiary ich szczęk i zębów potrafiły nieźle
nastraszyć. Wszystko to było tak niezwykłe, że ogier na dłuższą chwilę
zapomniał nawet o przykrym zapachu zostawionego tu wczoraj ziela komponującego
się okropnie ze zbutwiałym fetorem zgnilizny jaki wytwarzały porosty „trzymające”
na miejscu owe kolosalne, kolorowe wytwory litej skały.
Cicho jak mysz pegaz podjął w końcu dalszą ostrożną
wędrówkę wzdłuż brzegu akwenu, chcąc przebadać i dokładnie ocenić wielkość tego
niezwykłego miejsca. Liche światełko wiszące mu u szyi przygasił odpowiednią
formułą nie chcąc zwracać na siebie uwagi. W końcu skoro ów stwór nie wyszedł
na zewnątrz zapewne siedział tu gdzieś teraz w ukryciu.
Czarny postanowił zapalać amulet dokładnie co dwadzieścia
kroków i to nie na dłużej niż kilka sekund, więc szedł licząc cierpliwie.
Kroki, światło, szybkie oględziny dalszej drogi i znów ciemność. Takim oto
sposobem po dobrej godzinie spaceru był już po drugiej stronie jeziora, która
składała się z masy nieprzyjaznych ostrych głazów piętrzących się jeden na
drugim w ogromny, nierówny kopiec. Gdyby przyjrzeć się temu dokładnie wydawało
się, że ma się pod nogami istną miniaturę alpejskich gór. Ogier z trudem
wspinał się po stromych zboczach nasypu. By nie potknąć się i nie złamać karku
musiał też złamać narzuconą przez siebie zasadę i zapalić wisior na dłużej.
To właśnie dzięki temu docierając na szczyt wzniesienia
jego uwagę przykuło niezwykłe miejsce położone w jednym z większych wgłębień
pomiędzy skałami. Otóż właśnie tam, na grubym dywanie usłanym z popękanych
rybich szkieletów leżały ciasno zbite w gromadę owale zielonkawych,
odbijających światło jaj. Kształtem przypominały trochę te należące do żółwi
lub węży, ale były od nich znacznie większe. Powiedzmy tak duże, że z trudem
można by chwycić jedno w pysk.
Skrzydlaty nie musiał domyślać się do kogo należą te „rozkoszne” maluchy, bo odpowiedź
nasuwała się sama – Monstrum.
Stercząc tak w bezruchu i przyglądając się gniazdu w
głębokim zaciekawieniu nawet nie dosłyszał drobnego plusku, który rozległ się
na drugim końcu jeziora. Jego uwagę przykuł dopiero bulgot i gardłowy syk
dobiegający najprawdopodobniej już z połowy drogi przez wodę. Kary jak porażony
prądem uskoczył na bok i omal nie potykając się o wystającą grań ze strachem
schował się za jednym z większych kamieni znajdujących się niemal tuż u stóp
tajemniczego gniazda. Szybko wymamrotał dezaktywujące zaklęcie i z łomoczącym w
gardle sercem zamarł w bezruchu.
Tymczasem nieznajoma kreatura chrzęszcząc i strzykając
chitynowym pancerzem wylazła na brzeg i głęboko pociągając niedoskonałym,
prymitywnym nosem starała się rozpoznać woń, która wyraźnie różniła się od tej
otaczającej całe wzniesienie. Pnąc się w górę na swoich pokracznych,
patykowatych odnóżach charczała i smarkała obrzydliwie wytężając przywykły do
ciemności wzrok. Wreszcie przystanęła tuż nad gniazdem tak, że czarna ukryta w
mroku sylwetka Kruka mogła bez problemu znów stanąć oko w oko z tymi
przerażającymi, świecącymi ślepiami podkreślającymi upiorność zębów.
Kiedy potwór rozglądając się dokładnie wokół nagle ruszył
badawczo w kierunku jego kryjówki, ogiera zlał zimny pot, a każdy z członków
zaczął drżeć jak osika. Nie wiadomo z jakich powodów, ale nagle jedno z kopyt
ześlizgnęło się po stromym zboczu nasypu strącając kilka niewielkich kamieni,
które hałaśliwie upadły na skalną nawierzchnię. O dziwo łomot ten wcale nie
zwrócił uwagi monstra, które rzucając jeszcze tylko kilka spojrzeń na jaskinię
chrząknęło nisko i po prostu zawróciło się znów w okolice jaj.
Było głuche!
Z myślą tą, która zawładnęła całym mózgiem ogier aż nie
mógł powstrzymać się od głębokiego oddechu ulgi. Rozluźniając spięte mięśnie
odważył się jeszcze raz zerknąć za odchodzącym stworzeniem choć przez ciemność
i tak niewiele mógł zobaczyć. Nagle jednak stało się coś nieoczekiwanego.
Siedząca nad gniazdem postać wydała z siebie serię prychnięć,
a jej dziwaczne ciało rozjaśniało łagodnie zielono-błękitnym blaskiem. Trudno
było uwierzyć, że cały jej przygarbiony kręgosłup, masywny kark i zapadłe boki
obrośnięte były najróżniejszymi w kształcie grzybami wydzielającymi – tak jak i
oczy – błyszczącą w mroku maź. Teraz dopiero skrzydlaty mógł dokładnie przyjrzeć
się zwierzęciu.
Było nieco mniejsze niż on sam, ale i tak jego rozmiary
zdawały się być nad bardzo okazałe. Nie miało ogona ani uszu, a nos wydawał się
zaniknąć gdzieś w fałdach pokracznego, czerwonego pyska. Nieoświetlona reszta
ciała składała się z twardo wyglądającej skóry i grubego pancerza owijającego
wszystkie cztery kończyny, na których kreatura kucała w dziwnej pozie.
Przyglądając się tak w zaciekawieniu Lafandill chłonął
każdy szczegół zachowania stwora, który rozwierając szczęki wydalał z nich
kolejne rybie szkielety trafiające wprost w głąb gniazda. Gdy ostatnie ości
zostały wyplute, wyraźnie zmęczone monstrum odwróciło się tyłem i z cichym
posykiwaniem przystąpiło do czyszczenia swojej jaśniejącej głowy i odnóży.
Teraz, albo nigdy!
Korzystając z chwilowej nieuwagi zwierzęcia ogier wysunął
się z pomiędzy skał i cicho jak lis zaczął zakradać się znów w górę na nasyp. Z
trwogą przełykając ślinę zatrzymał się zaledwie dwa metry za plecami potwora i
wyciągając szyję w stronę gniazda sięgnął wargami po najbliższe jajo. Nie mógł
przecież wrócić do stada bez najmniejszego nawet dowodu na to, że wykonał swoją
misję ani też zdać niekompletny, niepodparty niczym raport z tego co tu widział.
Jajo było jego jedyną przepustką.
Niestety jego działania okazały się zbyt powolne. Kończąc
mało skomplikowaną toaletę grzyboskórna kreatura jak na hasło odwróciła się o
sto osiemdziesiąt stopni, a jej przerażający łeb nieomal otarł się o końskie chrapy.
Dostrzegając złodzieja zwierzę wykrzywiło w wielkim
gniewie ostre rysy swojej szkaradnej paszczęki i wydając z siebie przenikliwy
wizg stanęło na tylnych łapach, przednimi wymiatając jak parą sierpów. Jedna z
nich dosięgnęła cofającego się pyska skrzydlatego boleśnie rozrywając mu skórę
na szczycie nosa. Wypłoszony pegaz pomimo bólu nie upuścił jednak zdobyczy, a
jedynie poderwał masywne ciało do dęba i wymachując mocnymi skrzydłami starał
się zmusić monstrum do cofnięcia się, raz po raz ogłuszająco tłukąc go nimi po
świecącym łbie. Rozwścieczony napastnik charczał i syczał, zaciekle próbując
odgonić się od uderzeń karosza. Tutaj jednak na skalistej grani nie był
wystarczająco zwinny.
Walka trwałaby zapewne w nieskończoność, bo zatkany jajem
pysk Kruka nie był w stanie wypowiedzieć teraz formuły, która rozświetliłaby
pieczarę i oślepiła wroga. Wtem jedna z uzbrojonych łap znów przecięła ze
świstem zatęchłe powietrze trafiając bezbłędnie wprost na wierzgające przednie
kopyto. Tym razem ból okazał się zbyt silny. Czarnopióry syknął i zaciskając
zęby zmiażdżył nieopatrznie delikatną skorupę jaja roztrzaskując je w drobny
mak. Obrzydliwa, lepka substancja popłynęła zielonymi, ciągnącymi się strugami
po brodzie i piersi, ściekając plaskato tuż pod nogi. Ogier z niesmakiem wypluł
nadmiar mazi blokujący mu możliwość słów i nie czekając ani chwili dłużej
zakrzyknął magiczną formułę.
Wiszący u szyi amulet jak ogromna słoneczna kula prysnął
ostrym snopem światła celnie trafiając we wrażliwe oczy jaskiniowego monstra,
który z bolesnym piskiem odskoczył w tył, szponami starając się osłonić od
blasku. Niewiele myśląc kruczy opadł na cztery nogi, szarpnął łbem i zrywając
zębami cienki rzemień wisiora zarzucił go wprost na parchaty łeb miotającego
się stworzenia, gdzie mógł się dobrze zaczepić. Oślepiony napastnik zaczął szaleć
i skrzeczeć w próbie pozbycia się z siebie raniącego światła, ale nic z tego.
Wykorzystując to ogier czym prędzej dopadł kolejnego jaja i jak strzała po
zapachu pomknął w mrok jaskini.
Pomimo totalnej ślepoty dopadł odpowiedniego korytarza
już z wprawą omijając po omacku wszystkie pułapki takie jak kamienie i
szczeliny. Nie dostrzegając nawet tego, że potwór nie wszczął za nim pościgu
wypadł z pieczary i poderwał się wraz z jajem do lotu nie mogąc już dłużej
poruszać się na nadwyrężonej, obolałej nodze. Trzeba było jak najszybciej
pomówić z Vvindy.
Gwieździsta noc zapadła nad doliną.
(Lafandill aka Twarożek/Pan Klusek serdecznie dziękuje za wytrwałość w przeczytaniu najgorszego opo roku! Mam nadzieję, że nie uszkodziłem wam trwale mózgów.)
(Mózg przeżył choć protestuje przed uczuciem klustrofobii! Bardzo przyjemnie się czyta, świetnie chwytasz najmniejsze detale które sprawiają, że opowiadanie nabiera niesamowitego realizmu. Jeśli chodzi o wykonanie - jak najbardziej zaakceptowane. Gratuluję!)
ReplyDelete